Hej, hej!
Moi znajomi i osoby, które obserwują mnie na instagramie już wiedzą, że ostatnie dni spędziłam na pełnej słońca Malcie. Na wycieczce, organizowanej przez naszą szkołę i gimnazjum ze Świdnika, byłam tylko tydzień.
Cały tydzień, a dla mnie to tylko tydzień? dla niektórych może wydawać się, że czasu jest w sam raz na idealny wypoczynek, ale mi przydałby się jeszcze kolejne siedem dni, bo było idealnie, a czas zleciał niewiarygodnie szybko! Dosłownie wszystko mi się tam podobało i nie ma takiej rzeczy, która zraziłaby mnie do tej wyspy, ostatecznie kolacje u rodziny, które nie należały do najsmaczniejszych, ale ten szczegół można pominąć.
Latanie samolotem to coś co wywołuje u mnie wielki stres i okropny ból brzucha. Nigdy nie mogłam pojąć jak tak wielka maszyna, unosi się na tysiące kilometrów nad ziemią i nie spada. Lot na Maltę, był moim 3 w życiu, a w przeciągu ostatnich 2 lat jedynym, więc moje obawy wcale nie były mniejsze niż przy pierwszym locie. Siedziałam w samolocie czekając, aż tylko wystartuje i będziemy mogli lecieć bez żadnego problemu, start to moment, którego najbardziej nie lubię, potem jest nawet przyjemnie, a widoki z okna wyglądają nieziemsko.
Po nieprzespanej nocy w autokarze i samolocie, czekał nas cały dzień na nogach. Po zakwaterowaniu u rodziny i godzinie wypoczynku, mieliśmy pierwszą zbiórkę. Już na samym początku wyruszyliśmy na plaże, a wcale nie był to, krótki spacer bo w jedną stronę szło się ponad godzinę. Nie wiem czy możecie sobie wyobrazić jak każdy z nas był zmęczony w drodze powrotnej. Przecież wcale nie spaliśmy, w dodatku niektórzy (a w tym ja) nabawili się niezłych odcisków, wszystko przez klapki, które nie były najlepszym wyborem, ale kto by się spodziewał tak długiego spaceru.
Pogoda dopisywała nam już pierwszego dnia, słońce ani razu nie schowało się za chmurę, a przelotny deszcz pojawił się dopiero ostatniego dnia.
Niedziela - czyli drugi dzień, przepełniony wrażeniami. W planie była podróż dwupiętrowym autokarem bez dachu, po całej Malcie i Gozo, czyli malutkiej wyspie do niej należącej. Przejechanie przez całą wyspę tak na oko zajmuje około 2 godzin, trudno się dziwić jeśli Malta jest prawie dwa razy mniejsza od Warszawy. Widoki z góry autokaru były cudowne, chociaż wielkim minusem tego pojazdu był wiatr, do tej pory żałuję, że nie wzięłam czegoś cieplejszego do narzucenia.
Celem wyjazdu było szlifowanie języka angielskiego. Czy czegoś się nauczyłam? Nie za bardzo... z rodziną nie miałam za wiele tematów, więc nie było o czym rozmawiać. Lekcje które mieliśmy od poniedziałku do piątku, trwały codziennie od godziny 9 do 12.30. W większości były one powtórką z ostatnich lat, niż możliwością nauczenia się czegoś nowego. Co ciekawe do szkoły każdego poranka płynęliśmy promem, zajmowało nam to około 5 minut, czyli zdecydowanie mniej niż mielibyśmy jechać autobusem.
Po lekcjach zawsze mieliśmy około godziny czasu wolnego, potem czekało nas zwiedzanie, wyjście na plażę lub zakupy w galeriach. Chyba nie pamiętam chwili, w której ogarnęłaby mnie nuda, czas spędzony w gronie wspaniałych osób zawsze był pełen zabawy i radości. Szkoda było mi żegnać się z Maltą i myśleć o tym, że już tylko jeden dzień i trzeba będzie powrócić do szkoły.
Z początku sama nie wiedziałam, jak zabrać się za napisanie tego postu, czy rozdzielić go na dwie części z powodu ilości zdjęć. Jednak postanowiłam wszytko ująć w jednym poście. Mam nadzieję, że zdjęcia i krótki opis przybliżyły wam moje kwietniowe wakacje.
Wszystkie zdjęcia są robione komórką :)